Tak więc ostatnio udało mi się uciec na chwilę od tej wstrętnej codzienności i trochę odreagowałem. Tego wszystkiego po prostu rodzi się zbyt wiele – czuję, jakby mantra wypychała mnie z własnego życia. To, to i tamto – ile tak można? Jakież to nudne i schematyczne.
A więc nieschematycznie pojechałem w niezbyt interesującą dla zwykłego zjadacza chleba pogodę w parę miejsc, które od dłuższego czasu miałem na oku. Nie sądzę, abym wyglądał na normalnego, podróżując z rynsztunkiem na plecach w środku deszczu. Zresztą… Jakbym kiedykolwiek wyglądał.
Pokręciłem się tu i tam i dzięki Bogu natura była łaskawa – nadciągająca burza jak zwykle przyniosła ciekawe chmury i grę świateł. Że też tylko cholera tak mocno musiało wiać – szczególnie przy ostatnim zdjęciu miałem problemy z utrzymaniem poziomu aparatu, a statyw, z racji na kratowany podest pomostu, nie wchodził w rachubę.
Szczególne pozdrowienia dla tego pana, który próbował mnie okraść właśnie na owym pomoście – już chyba nie może być dnia, w którym ktoś nie będzie próbował Cię okraść, albo przywalić w mordę. Ludzie, zmieńcie się w końcu, bo w tym kraju za parę lat nie będzie nawet co szukać…
PS Pozdrowienia dla Panów robotników przy rurze – nie zapomnę z jakim zafascynowaniem majster opowiadał o tym jak wciągali rurę (bydle ma kilkaset metrów).